poniedziałek, 1 lutego 2010

1 lutego 2010. "6 Weidera".

Od jakiegoś 20 dnia, robienie A6W (popularna „6 Weidera”) to walka z samym sobą. Czas ćwiczeń wydłużył się, a dodatkowo ciągle dodawane są kolejne powtórzenia (chociaż w późniejszym okresie zatrzymujesz się przy 25 minutach na całe ćwiczenie). W chwili pisania właśnie robię 16 powtórzeń każdego z 6 ćwiczeń – robię 24 dzień. Oj potrzeba na to nie tylko silnej woli, ale i czasu. Przedwczoraj wstałem o 4 rano, a wróciłem do domu około 20 – zajechany i zmarznięty. Normalny człowiek robi sobie herbatkę, wbija się do wyrka i ogląda jakiś film bądź mecz. A tu jeszcze ta A6W…Cóż – trzeba było wcześniej się nie zaniedbywać :).
Po pierwszej serii każde ćwiczenie wykonywane na zaciśniętych zębach i po każdym powtórzeniu bluzgam do siebie lub przeklinam wcześniejszy tryb życia, którego efektem jest to, że muszę robić ćwiczenia na brzuch. Czas się dłuży, a podczas niego masz tysiące myśli przeplatanych najczęściej dwoma słowami „olej to”…Te słowa są „wsparte” świadomością, że nie wyskoczą mi mięsnie, bo po prostu nie ta budowa ciała…Jedyny mój cel A6W to wzmocnienie ich, cel niewidoczny – ćwiczę dla siebie, nie dla swojej kobiety :).
Ale pokonuje kolejne kryzysy i jadę dalej – aż do końca. Pocieszam się widząc oczyma wyobraźni dollyo chagi lecące na bój brzuch podczas sparingu i przyjęte bez większego zgięcia. Nie ważne czy ma to sens. Pomaga – tak samo jak dźwięki nowej płyty, która leci właśnie w odtwarzaczu. Jest – kolejny dzień minął, udało się…A jutro znowu 20 minutowa męczarnia. Dodatkowo w perspektywie dwa dalekie wyjazdy poza miasto. Trudno…nie ma wymówek – wymówki są dla słabych. Musi się udać i uda się skończyć to żmudne ćwiczenie. Jak mam wstać o 5:00 to wstanę o 4:00, ale zrobię kolejny dzień A6W…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz